Mam ochotę na życie

Mam ocho­tę na życie, mam ocho­tę jeść, mam ocho­tę iść do moje­go męża, cie­szę się życiem, jestem wam wszyst­kim taka wdzięcz­na” – powie­dzia­ła na zakoń­cze­nie pół­rocz­nej psy­cho­te­ra­pii gru­po­wej pacjent­ka, któ­ra zgło­si­ła się z depre­sją o cięż­kim nasi­le­niu, na któ­rą cier­pia­ła kil­ka­na­ście lat.
„Po zakoń­cze­niu psy­cho­te­ra­pii tutaj, zno­wu zro­bi­łam w związ­ku z moją cho­ro­bą (stward­nie­niem roz­sia­nym), rezo­nans magne­tycz­ny na tym samym urzą­dze­niu i mój neu­ro­log powie­dział, że tam gdzie mia­łam ubyt­ki sub­stan­cji bia­łej, już ich nie ma, nie mam już też obja­wów neu­ro­lo­gicz­nych, jakie mia­łam, sama czu­ję się bar­dzo dobrze, choć w ogó­le nie mia­łam nadziei na taką zmia­nę” – powie­dzia­ła inna pacjent­ka, któ­ra wła­ści­wie jedy­nie chcia­ła się pogo­dzić z nara­sta­ją­cym kalectwem.
„Po dwu­dzie­stu latach szar­pa­nia, nie­ustan­nej wal­ki, teraz jestem z moją żoną po pro­stu szczę­śli­wy, jak nigdy w życiu”- zakoń­czył swo­ją wypo­wiedź inny pacjent na ostat­nim spo­tka­niu gru­py psy­cho­te­ra­peu­tycz­nej. Nigdy wcze­śniej nie był szczę­śli­wy z żoną, bez niej zresz­tą też nie.
Jako psy­cho­te­ra­peu­ci, co jakiś czas sły­szy­my takie rze­czy. Na koniec psy­cho­te­ra­pii, gdy z rado­ścią, nie­kie­dy zamglo­ną nut­ką nostal­gii, gdy tera­pia trwa­ła bar­dzo dłu­go, żegna­my się z pacjen­ta­mi. To odro­bi­nę takie uczu­cie, jak by wypra­wiać w świat wła­sne dziec­ko – w któ­re się wie­rzy, dla któ­re­go się chce szczę­ścia i dla któ­re­go się zro­bi­ło, co się potrafi.
Czasem nie jest to koniec kon­tak­tu. Bywa, że pacjent wra­ca po latach, gdy w jego życiu poja­wi się bar­dzo cięż­ki kryzys.
I jeśli ma dobre doświad­cze­nia z psy­cho­te­ra­peu­tą to wra­ca do niego.
Dyrektor nasze­go Instytutu zwy­kle mówi pacjen­tom na zakoń­cze­nie psy­cho­te­ra­pii: dopó­ki będę aktyw­ny zawo­do­wo, pozo­sta­nę waszym psy­cho­te­ra­peu­tą. I oni wie­dzą, że mają dokąd wró­cić, jeśli by potrzebowali.
Czasem były pacjent przy­sy­ła zawia­do­mie­nie o ślu­bie albo o naro­dzi­nach dziec­ka. Albo pisze list o tym, czym była dla nie­go w życiu psy­cho­te­ra­pia. Wielu pacjen­tów twier­dzi, że psy­cho­te­ra­pia to było naj­waż­niej­sze doświad­cze­nie w ich życiu.
Ktoś mógł­by zapy­tać „cze­mu to takie oso­bi­ste, prze­cież lecze­nie jak lecze­nie?”. No wła­śnie. Bo to nie jest zwy­kłe lecze­nie, ani dla pacjen­ta, ani dla psychoterapeuty.
Centralnym wkła­dem psy­cho­te­ra­peu­ty w psy­cho­te­ra­pię jest rela­cja psy­cho­te­ra­peu­tycz­na. Według Lamberta rela­cja psy­cho­te­ra­peu­tycz­na gene­ru­je 30% efek­tu psy­cho­te­ra­pii (40% czyn­ni­ki zwią­za­ne z pacjen­tem, nie­zwią­za­ne z terapią).
Obecnie minę­ło już 20 lat badań tego zja­wi­ska przez zespół Johna Norcrossa.
Ta gru­pa, skła­da­ją­ca się ze zna­ko­mi­tych bada­czy i kli­ni­cy­stów, wyka­za­ła, że sojusz tera­peu­tycz­ny, empa­tia, uzgad­nia­nie celów oraz spój­ność gru­py w psy­cho­te­ra­pii gru­po­wej – to ele­men­ty rela­cji, któ­re spra­wia­ją, że jest sku­tecz­na. Czynnikami obie­cu­ją­cy­mi, oka­za­ły się: sza­cu­nek wobec pacjen­ta, kon­gru­en­cja psy­cho­te­ra­peu­ty, napra­wia­nie zachwiań soju­szu tera­peu­tycz­ne­go, odsła­nia­nie sie­bie przez psy­cho­te­ra­peu­tę, kon­tro­lo­wa­nie swo­ich reak­cji na pacjen­ta, roz­ma­wia­nie o tym, co się dzie­je w rela­cji psy­cho­te­ra­peu­ty i pacjenta.
Techniki wła­ści­we dla poszcze­gól­nych kie­run­ków psy­cho­te­ra­pii oka­za­ły się 2–30 krot­nie mniej zna­czą­ce dla jej efek­tu niż rela­cja. To war­to pamię­tać: nie­waż­ne, jaki kie­ru­nek psy­cho­te­ra­pii upra­wia twój psy­cho­te­ra­peu­ta, waż­ne, kim jest.
Między inny­mi dla­te­go, że gros dzia­ła­nia psy­cho­te­ra­pii wyni­ka z rela­cji, tak waż­ne jest kim jest i jakim czło­wie­kiem jest psy­cho­te­ra­peu­ta. Magia psy­cho­te­ra­pii pole­ga na tym, że zawsze jest to spo­tka­nie dwoj­ga ludzi. A pro­fe­sjo­na­lizm psy­cho­te­ra­peu­ty pole­ga tak­że na tym, że w kon­tak­cie z pacjen­tem jest oso­bi­sty, nie jest „pustym ekra­nem”, czy nija­kim, „obiek­tyw­nym” spe­cja­li­stą. I trak­tu­je pacjen­ta jako kogoś rów­ne­go w czło­wie­czeń­stwie, nie jako bez­oso­bo­wy „przy­pa­dek”. A jed­no­cze­śnie jest kimś, kto nie potrze­bu­je pacjen­ta do zaspo­ka­ja­nia swo­ich potrzeb psy­chicz­nych, bo sam je zaspo­ka­ja gdzie indziej.